Nie wiem, czy to brak słońca, przedłużająca się zima, brak weny twórczej, gwałtowne zmiany planów, czy odrobina nudy, ale sporo czasu spędziłam czytając o minimalizmie.
Bardzo dużo czasu.
Za dużo!
Dużo piszą na ten temat.
Książki, masa blogów, artykułów.
Sama jestem zainteresowana odgraceniem życia z niepotrzebnych rzeczy, dawno umarłych relacji czy planów nierealizowanych ale…
Czytałam, czytałam i zaczynam mieć dziwne przekonanie, że dążenie do minimalizmu dość często zmienia się w swoisty nałóg wyrzucania rzeczy, emocji, relacji, pragnień, przyjemności.
Zamienia się w ascezę z objawami paranoi.
Dążenie do posiadania mniej niż 100 rzeczy, praca zawodowa i zarabianie kasy jak najbardziej tak, ale nie kupowanie rzeczy.
No nie więcej niż jedną w miesiącu.
Wyrzucanie książek, bo zajmują miejsce i robią tłok na liście stu rzeczy posiadanych, za to zapchanie laptopa pdf-ami tychże książek.
Nie, to nie moja bajka.
Chcę mieć więcej miejsca w mieszkaniu, mniej rzeczy ale za to dobrej jakości.
Lubię prostotę i wolną przestrzeń.
Dobra przyznam się: im mniej bibelotów tym mniej odkurzania.
Jestem pragmatyczką.
Niekonsekwentną pragmatyczką, bo nowe szafki w kuchni nie mają drzwiczek, są otwarte, a zawartość wystawiona na kurz.
Ot, kobietą jestem.
Lubię książki. Zwłaszcza te papierowe.
To mój mały luksus, siedzieć w fotelu z filiżanka kawki w jednej ręce, a książką w drugiej.
Lubię marnować czas gapiąc się na ptaki, czy wodę w fontannach.
Nie ma dla mnie znaczenia czy będę miała 10, czy 1000 rzeczy w danym momencie.
Ważne czy są mi naprawdę potrzebne i używane.
Mam dosyć teorii na temat minimalizmu.
Ważna jest dla mnie praktyka. Moja własna praktyka.
Moja droga minimalistyczna.
To słowo „minimalizm”, zaczyna być jakieś nieświeże przez zbyt częste nadużywanie go, swoistą modę na nie, która je zdewaluowała.
Są inne słowa oddające to do czego dążę lepiej: prostota, umiar, równowaga.
No Comments