„Alfabet” będzie cyklem wpisów, w których opierając się na kolejnych jego literach opiszę moje refleksje wynikające z mieszkania poza Polską.
Pomysłodawczynią „Alfabetu emigracji” – bo tak brzmi pełna nazwa projektu, jest Dee, autorka bloga Nie zawsze poprawne zapiski Dee pisząca z Wielkiej Brytanii. Dołączyły do niej inne polskie blogerki mieszkające poza granicami kraju a dzisiaj tym wpisem dołączyłam i ja.
Pierwsza litera alfabetu to „a” – jak asymilacja.
Ładne słowo chociaż może być kontrowersyjne, wszystko zależy jak będzie użyte.
Nie ma rzeczy i słów neutralnych.
Wszystko może być czarne lub białe – zależnie od okoliczności.
Klasycznym przykładem jest tu zwykły nóż kuchenny. Można pokroić nim pomidora, chleb czy marchewkę a można zadźgać nim sąsiada, obciąć sobie palec lub przeciąć czyjeś więzy.
Asymilacja jako proces ma także dwa oblicza. Podstawowe znaczenie tego słowa to za słownikiem języka polskiego PWN:
„przystosowanie się do życia w obcej grupie przez przejęcie jej kultury i przyswojenie sobie cech właściwych tej grupie ale też wchłonięcie obcej grupy”.
W tym podstawowym znaczeniu z asymilacją mamy do czynienia całe życie, niezależnie od tego czy przemieszczamy się po globie, czy tkwimy na malutkim jego skrawku.
Pamiętam moje pierwsze dni w przedszkolu gdzie trafiłam jako nieco ponad trzyletni szkrab. Nie było niestety grupy dla maluchów więc wylądowałam między pięcio i sześciolatkami.
To dopiero było wyzwanie i walka o przetrwanie!
Tubylcy przedszkolni więksi o głowę, przemądrzali swoją dorosłością, bo to dla większości z nich ostatni rok przedszkolny i już przygotowywali się do roli ucznia rysując jakieś szlaczki i literki.
Między takie towarzystwo trafiłam ja – maluch tak wiekiem jak i wzrostem, bo do wielkoludów nigdy nie należałam. Trzeba się było przystosować i odłożyć misia w kąt a złapać ołówek i zeszyt w linie. Mogłam oczywiście być maskotką pań przedszkolanek i nielubianym popychadłem dzieciaków nie przystosowując się do nowej sytuacji, trochę mnie przerastającej. Wybrałam jednak inną drogę – drogę asymilacji i stałam się trzylatkiem mądralą rysującym najładniejsze szlaczki w zeszycie.
Każdy z was ma pewnie do opowiedzenia taką historię z okresu szkoły, studiów, pracy, gdy musiał dokonać wyboru między asymilacją, często trudną i wymagającą czasem bolesnego kompromisu z własnymi oczekiwaniami, planami, wizją rzeczywistości a byciem autsajderem w danej grupie, środowisku.
Granice tej asymilacji wyznaczamy sami, chociaż czasem nowe okazuje się tak bardzo nasze, że się w nie wtapiamy. Nowa grupa, środowisko staje się nasze w 100%.
Ta końcowa faza procesu nie nastąpi nigdy w przypadku osób zmieniających kraj zamieszkania.
Proces ten, na którymś etapie zatrzyma się a najczęściej tym hamulcem jest język. Opanowanie go na poziomie równym osobom mówiącym nim od urodzenia jest praktycznie nieosiągalne.
Nie tylko dlatego, że ciężko tak wczuć się w nową mowę, by łapać wszystkie jej smaczki i bawić się słowami, ale i dlatego, że język jest nierozerwalnie związany z kulturą i tradycją danej nacji.
Pewne smaczki miejscowe wyrastają nam w krew od dzieciństwa i nie da się tego nadrobić.
Tylko osoba, która dorastała nad Wisłą będzie wiedziała dlaczego ołówek może być zaczarowany a róg bawoli długi cętkowany i kręty, czuje klimat „Murów” Kaczmarskiego i jak nikt inny wie, że „Dziwny jest ten świat”.
Tę część tożsamości wysysa się z mlekiem matki, nasiąka nią jedząc kaszki, oglądając Teleranki i zaliczając pierwsze wagary w życiu. Dlatego dopiero nasze dzieci, ludzi mieszkających gdzieś tam w świecie a urodzone i wychowane w okresie kształtowania tej wewnętrznej tożsamości (której nie da się podrobić ani zmienić, można jedynie starać się o niej zapomnieć) już zagranicą będą miały szansę powiedzieć, że rozumieją smaczki języka, niuanse kultury.
Nasza asymilacja ograniczy się w mniejszym lub większym stopniu do pozostałych słownikowych znaczeń tego słowa:
– przemiana substancji pobranych z zewnątrz na składniki własnego organizmu;
– upodobnienie;
– przyswojenie sobie nowych treści oraz włączenie ich do zdobytego wcześniej doświadczenia i wiedzy.
Dobrze umieć ją tak wykorzystać i czerpać pełnymi garściami z nowego kraju, w którym żyjemy.
Nie dotyczy to jednak tylko ludzi żyjących daleko od miejsca gdzie się urodzili i wychowali, ale każdego z nas, niezależnie od tego gdzie mieszka. Można przecież mieć wiecznego focha o to, że jest się na wsi a chce być w wielkim mieście, że za dużo zielonego wkoło, ludzie żyją za blisko siebie, nie ma anonimowości lub przeciwnie znieczulica i anonimowość bez troski/wchodzenia z butami w życie innych. Miasto może być za nowoczesne lub zbyt upakowane zabytkami, za gwarne lub zbyt małomiasteczkowe.
Można żyć jako autsajder i wieczny malkontent, ale czy nie szkoda na to życia?
Staram się żyć tu i teraz, gdziekolwiek w danym etapie mojej wędrówki to jest.
Chcę zrozumieć miejsce, ludzi, którzy są teraz wkoło mnie a tego nie da się zrobić bez wtopienia się w nie, upodobnienia do nich, by nie być niezrozumiałym obcym – i nie chodzi mi teraz o język a bardziej o sposób życia.
No a jeżeli mi nie odpowiada ten klimat to przecież zawsze można spakować walizki i ruszyć na poszukiwanie swojego kraju idealnego.
Nie mówcie mi, że nie da się tego zrobić, że to nie możliwe. Nie da się tylko przeżyć życia jeszcze raz od nowa, cofnąć czasu.
Beata
6 komentarzy
Pomyślę o tym, a może też dołączę…
Asymilacja w okresie szkolnym u mnie nigdy nie występowała, byłam samotnicą.
Jeśli zaś idzie o przystosowanie się do życia na obczyźnie, na pewno przychodzi to łatwiej tym, którzy już znają język.
Język ważna sprawa ale zgranie z mentalnością – tak to nazwę, nowego miejsca jest równie ważne. Dołącz, bo projekt ciekawy 🙂
ciekawe
Całkowicie się z Tobą zgadzam. Jeśli nie potrafimy się zasymilować a w danym miejscu czujemy się po prostu źle warto szukać swojego miejsca na ziemi. Pozdrawiam x
No właśnie, nie ma po co trzymać się czegoś ani kogoś na siłę 🙂
Uwielbiam Twoje wpisy, nie tylko dowiaduję się tu czegoś nowego, ale dzięki takim artykułom jak ten mam okazję zastanowić się też nad sobą. Mieszkając w Wiedniu zaczęłam się stopniowo asymilować, nagle musiałam to przerwać i później miałam wielki problem, żeby… z powrotem przystosować się do miejsca, z którego pochodzę. Na początku to był szok, nigdzie nie wychodziłam i nie wiedziałam, co mam robić. Miałam manię porównywania wszystkiego na niekorzyść rodzinnego miasta. Teraz stopniowo, małymi kroczkami… Nie chcę być wiecznie narzekającą malkontentką, której wszystko przeszkadza.