Z początkiem roku dopadło mnie swego rodzaju déjà vu.
To taki potok myśli pomagający określić gdzie jestem a dotyczy tematu rzadko przeze mnie poruszanego jakim jest emigracja. Pojawił się w komentarzach tu, jest go nieco w serii tekstów o wspólnym tytule alfabet.
Trzy lata temu poświęciłam mu osobny tekst, który dzisiaj przeredagowałam, coś dopisałam coś usunęłam tak by mówił o tym jak emigracje czuje dzisiaj.
To o sobie, swoim subiektywnym postrzeganiu tematu piszę, bo każdy ma swoje własne doświadczenia, pragnienia, nadzieje i odciski, które już go gniotą.
Emigracja – samo słowo nie bardzo mi się podoba, bo kojarzy się z ucieczką lub wyjazdem za chlebem.
Zgoda, często takie powody emigracji w dziejach miały miejsce, dominowały. Teraz jednak, powiedzmy tak od końca lat sześćdziesiątych, gdy nieco rozluźnione i naćpane dzieci kwiaty ruszyły w drogę, mamy czas wędrówki.
Za czym ta wędrówka?
W poszukiwaniu nowości, czasem tylko nowych widoków. Bywa, że dopadają ludzi takie podróżnicze owsiki i nie mogą nigdzie zagrzać na dłużej miejsca. Do tego dochodzi przemieszczanie się międzykontynentalne, gdy się jest pracownikiem korporacji. Takie czasy, że wędrujemy, zmieniamy miejsca pobytu na krócej jak tygodnie i na dłużej jak całe lata.
Trochę drażnią mnie komentarze pisane o emigrantach czy podróżach przez ludzi, którzy jedyne wyjazdy zagraniczne jakie znają to wczasy w Tunezji czy Egipcie.
OK, każdy może się wypowiedzieć – takie jego prawo. W dobie netu panuje modna przypadłość „nie znam się, więc się wypowiem po ekspercku”. Wczasowicze i turyści piszą o miejscach, w których spędzili tylko kilka dni, czasem tygodni, tak jakby byli wytrawnymi podróżnikami i tubylcami, którzy zjedli i przetrawili cały koloryt i smak danej miejscówki.
Nim mnie zjedzą komentarze, że krytykuję blogi podróżnicze coś wyjaśnię.
Turysta i podróżnik dzisiaj – to dla mnie to samo.
Prawdziwych podróżników już prawie nie ma ponieważ praktycznie nie ma miejsc, w których nie bywają ludzie z innych kultur czy kontynentów.
Podróżnik i odkrywca to dla mnie synonimy. Taki Marco Polo był nim, Kolumb, Livingston, Amundsem czy Tony Halik.
Dzisiaj mamy turystów, z moim prywatnym podziałem na leżakowych – tacy co to tylko plaża, hotel; podróżniczych strachliwych – tylko z przewodnikiem i ciekawych świata – sami organizują swoje wyprawy, jeżdżą lokalnym transportem, jedzą w lokalnych knajpach i śpią gdzie droga zaniesie. Każdy sposób jest dobry ale daje poznanie danego kawałka globu na innym poziomie.
By mieć jednak blade pojęcie o jakimś miejscu trzeba tam pomieszkać na dłużej. Tak długo by przynajmniej pory roku się przewaliły kilka razy za oknem. Taki pobyt już podchodzi pod emigrację.
Zdobywają się na to pracownicy korporacji ale i podróżnicy strachliwi, i oczywiście ci ciekawi świata.
Co taki wyjazd daje?
Zmienia perspektywę patrzenia na wiele spraw.
Jednak, by tak się stało trzeba spełnić jeden podstawowy warunek – nie zamykać się w getcie współplemieńców żyjących na obczyźnie.
Każda nacja ma swoją mentalność – to nie stereotyp a jedynie uogólnienie. Takim samym uogólnieniem jest mówienie, że trawa jest zielona a niebo niebieskie. Niby tak ale jaka tu rozpiętość barw owej zieleni czy błękitu. Teoretycznie błękitu – bo niebo może być czerwone, białe, szare i czarne upstrzone gwiazdami.
Tak więc nie ma co się obrażać na uogólnienia, które dają możliwość pewnego uporządkowania w głowie spraw. To jednak tylko pewien szkic i nie ma co traktować go jak dogmatu.
Dam wam przykłady z mojego prywatnego doświadczenia.
Niemiec podobno sumienny, pracowity i czysty. Taki mamy przeważnie obraz tej nacji, bo „Ordnung muss sein”.
Czyżby?
Najbrudniejszy zaułek widziałam dawno temu, bo dwie dekady – jak ten czas leci – w cudnym skądinąd mieście, do którego mam wielki sentyment a mianowicie Münster. Tam też poznałam Niemców, dla których w pracy najważniejsze były Zigarettenpause. Robili je tak średnio co 30 minut. Wszyscy tak mieli od dołu drabiny ważności do samej góry.
Poznałam Czecha z zerowym poczuciem humoru, będącego pedantem do granic wytrzymałości otoczenia.
Chińczyka o duszy słowiańskiej z jej wszystkimi plusami i minusami.
Rosjanina z głową tak słabą, że upijał się trzema czekoladkami wiśni w likierze.
Po co to piszę?
Bo rozumiem, że ciężko iść przez życie bez jakiegoś uporządkowania pojęć, miejsc, ludzi. To jednak musi być tylko szkic. Na wyjeździe, emigracji, wychodząc z getta bezpiecznych znanych smaków, tradycji, języka, wchodzimy w świat, który nam te poukładane, posegregowane rozumienie miejsca, dość dokładnie rozwala.
By poza opisem, bez zrozumienia, poznać coś nie trzeba dużo. Wystarczy patrzeć.
Jeżeli jednak chcemy naprawdę wiedzieć jak smakuje tubylczy zwyczaj, życie, musimy zacząć wnikać. Głęboko wnikać.
Trzeba przegryźć się przez historię, język, kulturę, rozgryźć system wartość jakim kieruje się dane miejsce i jego pochodzenie.
Decydując się na wyjazd na dłużej, tam gdzie otoczy nas inny język, religia, klimat, musimy wybrać czy chcemy tam tylko mieszkać, czy żyć.
Mieszkać da się praktycznie wszędzie.
Wystarczy przestrzegać prawa, by nas nie wywalili z nowej lokacji, nie drażnić tubylców swoimi obyczajami – by nas w najlepszym razie nie wzięli za chama, dzikusa.
Ot, zwyczajnie szanować, miejsce, jego zwyczaje i ludzi.
Można tak sobie pomieszkiwać nawet wiele dekad bez poznania języka, historii i wgłębiania się w dziwności zwyczajów, kuchni czy muzyki. Ten typ obserwuje dość często w Austrii. Życie w rozkroku, na dwa domy, z których jeden jest np. w Wiedniu a drugi gdzieś tam w Polsce, Czechach, na Słowacji, Węgrzech czy Rumunii.
Żyć „Tu” a ciągle tęsknić i starać się mieć tego „Tam” jak najwięcej wkoło siebie, od jedzenia zaczynając przez gazety, tv aż po znajomych.
Jest z takim sposobem życia jeden problem – tak naprawdę nie żyje się wtedy ani „Tam” ani „Tu”.
Można żyć na emigracji będąc cały czas obcym wśród obcych, niezależnie od tego czy potrwa ona kilka miesięcy, lat czy dekad.
Zawsze będzie się w jakiejś części obcym w nowym miejscu – to jest jasne, ale część to nie totalna obcość.
By wtopić się w nowe, trzeba przyswoić zwyczaje lokalne, smaki i przejść na zmianę myślenia – myśleć w języku tubylczym.
Język tak naprawdę to podstawa tego co kształtuje tzw. mentalność danej nacji, daje nieco inne postrzeganie świata. Dopiero to tak naprawdę przestawia nas i nasze „Tam” staje się naszym nowym „Tu”.
Niewielu dochodzi do tego momentu, bo potrzeba na to czasu ale i bardzo głębokiego, świadomego zanurzenia się w miejscu.
Zwykle emigrując na dłużej zawisamy gdzieś na jakimś etapie tego procesu.
Poznanie kultury, tradycji i ich zrozumienie nie wymaga długiej emigracji. Wystarczy fiksacja na jakimś punkcie, pięknie nazywana pasją.
Zmiana smaków, gdy to co było dziwne, egzotyczne czasem niesmaczne, zaczyna być nasze – to już trudniejszy proces i wyższy level.
Sentymenty do smaków dzieciństwa zostaną na zawsze – to jest pewne, ale gdy lokalne coś – powiedzmy takie piwo – zaczyna nam smakować i być odbierane jako „mój smak”, bardziej niż przez całe życie wcześniejsze „ukochane i nasze'”, które zaczyna smakować obco i dziwnie to znak, że coś się dzieje 😉
Znak, że zaczynamy się zeszwedzać, zfrancuszczać czy zaustriaczać.
Tak naprawdę to jest dla mnie ten moment, gdy „Tam” i „Tu” zlewają się i przeplatają tak, że zaczynamy mieć problem z określeniem, które jest którym.
Chyba jestem na tym etapie.
Chociaż lata świetlne dzielą mnie od takiego poznania języka, by myśleć po austriacku, to język ten zaczął już być dla mnie miłą melodią dla ucha, stał się oswojony.
Daleko mi do poznania tradycji i kultury Austrii tak bym mogła powiedzieć, że rozumiem Austrię ale bardzo jestem takiej wiedzy, czucia tego kraju spragniona. Sama nie wiem kiedy mnie to dopadło.
Dlaczego znajdujemy się w jakimś miejscu jest mniej istotne. Ważne jest czy tam żyjemy, czy tylko jesteśmy obecni ciałem.
Swoją drogą to drugim typem emigranta można być nawet w miejscu, z którego nie ruszyło się czterech liter od urodzenia do śmierci. Wystarczy nie chcieć zrozumieć otoczenia, nie akceptować jego zwyczajów, tradycji, praw.
Tylko jak nazwać takiego kogoś?
Z racji urodzenia w naszym „Tu” jest swój ale nie akceptując kultury, praw miejsca jest …
Kim?
Pół biedy, gdy jest tylko wyobcowanym dziwakiem. Spaskudzi sobie smak życia, może czasem sąsiadom i rodzinie da tym popalić.
Gorzej, gdy nie akceptuje wszystkiego co nadaje smak i charakter tego „TU”, chce to zniszczyć, bo dla niego jest be i fuj.
Zakończę całkiem poważnie cytatem, klasykiem:
„Wróg? A wróg! Ale mój, swój, nasz – na własnej krwi wyhodowany!” Kazimierz Pawlak 😉
Obyśmy tego ostatniego typu ludzi spotykali w naszej wędrówce przez życie jak najmniej.
Beata
12 komentarzy
Właściwie się zgadzam. Ale uważam, że ani miejsce urodzenia, ani emigracja nie zobowiązuje nas do pokochania ani nawet akceptacji zwyczajów danego miejsca. Nie wszystkie zwyczaje i tradycje są mądre – w każdym miejscu na ziemi i w każdym społeczeństwie są również takie głupie albo złe. Jasne, trzeba szanować kulturę i prawo danego miejsca. Zwłaszcza prawo, które generalnie rzecz biorąc nie musi nam się podobać, ale przestrzegać powinniśmy. Ale są aspekty nawet najwspanialszych kultur, które mogą być po prostu nie takie. I wtedy powinno się mieć prawo wyrażać swój pogląd, nawet za cenę zostania „dziwakiem”. A inni powinni, zamiast odsądzać tę osobę od czci i wiary, najpierw pomyśleć, czy ten dziwak aby nie ma trochę racji…
Nie chodzi o ślepą miłość ale rozumienie.
Każde miejsce ma swoje dziwactwa i szaleństwa, każde zmienia się na przestrzeni dziejów.
Kluczem „dobrego życia” jest dla mnie szanowanie ludzi, staranie się zrozumienia ich sposobu myślenia, praw którymi się kierują. Nie muszę się zachwycać nimi. Gdy uważam, że są szkodliwe mogę pracować nad ich zmianą. Pracować przez zmianę myślenia ludzi.
Nie mogę narzucać większości swojego zdania, swojej oceny tylko dlatego, że ja tak chce i kropka 😉
Nie mogę oczekiwać od gospodarza, że przemebluje dom pod mój gust tylko dlatego, że go odwiedzam.
„Podróżnicze owsiki”, chyba cierpię na to 😉
Kiedyś napisałam tekst rozróżniający wczasowicza od wędrowca. Wędrowiec nigdy nie podróżuje z biurem podróży. Wędruje najczęściej samodzielnie, lub w małym gronie. Nie sypia w luksusowych hotelach, lecz zawsze pod chmurką lub w schronisku jeśli warunki trudniejsze. Wędrowiec widzi sens w samej wędrówce, wczasowicza celem jest meta wędrówki.
Nie ma czegoś takiego jak klasyfikacja narodów względem jakichś schematów, są jednostki, każdy jest inny, np. nie każdy Polak to pijak.
Wędrowiec…hm… Dla mnie to osoba dla której sama droga jest ważna a to czy korzysta z samolotu, roweru, hotelu czy chmurki to już sprawa drugorzędna 😉
Mieszkając przez rok w Wiedniu mam wrażenie, że nie poznałam go nawet w połowie.
Przez pierwszy miesiąc zastanawiałam się jak te wszystkie wycieczki w ciągu 3 dni zwiedzają miasto, przecież tylu pięknych budowli, parków, tylu innych ciekawych miejsc nie widziałam nigdy na oczy, i to skoncentrowanych w jednym miejscu tak, że nie wiadomo na co patrzeć. Przez ten czas byłam turystką, zwiedzałam miasto z mapą w ręku i wieczorami czytałam sobie kupiony w Polsce przewodnik.
Później zaczęłam się coraz bardziej zagłębiać w to miasto, a to zaciekawiło mnie gdzie Donaukanal spotyka się z Dunajem i doszłam aż do końca, gdzie betonowy szpic wcinał się w wodę, to znowu zainteresowało mnie jak kończy się Donauinsel, więc przy pierwszej lepszej okazji przywiozłam sobie z Polski rolki, żeby szybciej było się przemieszczać, badałam nieturystyczne rejony obserwując życie mieszkańców i coraz bardziej zagłębiałam się w to miasto. W międzyczasie zaczęłam pić wodę z kranu jak inni (sąsiedzi, którzy wracali co weekend do Polski przez 5 lat się do tego nie przełamali), rozcieńczać soki gazowaną czego wcześniej nie znosiłam, stopniowo i mimowolnie zastępować ulubione rzeczy z Polski na austriackie odpowiedniki. Jedzenie, kosmetyki, ulubione sklepy z ubraniami.
Gdy pojechałam na miesiąc do Polski zdałam sobie sprawę, że brakuje mi brzmienia austriackiego niemieckiego. To był impuls, żeby po powrocie zaraz zapisać się na kurs. Później było zagłębianie się w kulturę, historię, kuchnię, własne próby odtworzenia austriackich przepisów, odwiedzanie muzeów żeby jeszcze więcej dowiedzieć się o Wiedniu, wyszukiwanie różnych ciekawostek i smaczków.
W momencie gdy czułam, że mogłabym zapuścić tam korzenie, zaraz mi je wyrwano, ale to co przez ten czas udało mi się poznać, odkryć, jak zmienił mnie ten roczny wyjazd… uważam za swój największy skarb. Teraz po powrocie staram się odkryć na nowo Śląsk, bo dotarło do mnie jak niewiele wiem o ziemi, z której pochodzę. A Wiedeń śni mi się po nocach, nawet dzisiaj byłam na Donauinsel 🙂
Pepa, żyłaś tu a nie tylko mieszkałaś 🙂
Może jeszcze tu wrócisz na dłużej…kiedyś..
Napisałaś coś bardzo ważnego: często nie znamy miejsc w których mieszkamy od urodzenia. No właśnie po prostu tam mieszkamy ale nie żyjemy.
Śląsk może zaskoczyć. Byłaś już w Sztolni Czarnego Pstrąga i Muzeum Chleba?
W sztolni byłam w zeszłym roku przy okazji Industriady i odwiedziłam też kopalnię srebra w Tarnowskich Górach. Tam też płynie się łodziami. Upał był wtedy okropny, więc zejście po ziemię okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie wiem czy dobrze wyczytałam z bloga ale jesteś z Krakowa? Jestem zaskoczona, że znasz te miejsca. Niewielu ludzi interesuje Śląsk, chociaż powoli się to zmienia. Pamiętam jak dziwiłam się gdy kiedyś będąc jeszcze nastolatką jechałam pociągiem do Warszawy rozmawiając z moimi towarzyszkami z przedziału, które opowiadały jak im się bardzo podobało na wakacjach w Katowicach: Gwiazdy, Nikiszowiec… Wydały mi się wtedy dziwne, że ktoś chce spędzać lato na Śląsku i specjalnie tu przyjeżdża, teraz patrzę na to inaczej. I to paradoksalnie dzięki pobytowi w Wiedniu, bo jedno trzeba przyznać Austriakom: kochają swoje miasto, swój kraj, swoje tradycje i podkreślają to na każdym kroku.
Sporo wędrowałam 🙂
Śląsk to moje dzieciństwo. Mój ukochany kawałek Polski to Pieniny.
Co do Śląska to jest tam sporo ciekawych miejsc związanych z ciekawymi ludźmi, którzy tam żyli.
Słyszałaś o domku Matki Ewy w Miechowicach?
I znowu muszę się z Tobą zgodzić, Beatko. Emigranci, ale również Ci z wizytą i expaci, powinni nauczyć się szacunku do kraju ich goszczącego. A tekst o życiu w rozkroku emigracyjnym chodzi za mną od dłuższego czasu. Nie wiem jak ludzie tak mogą żyć. Myślę sobie, że skoro jest komuś tak źle w kraju, w którym jest i tak bardzo tęskni za ojczyzną, to może powinien wrócić. Sami pracujemy na nasze szczęście, gdziekolwiek jesteśmy.
Ten szacunek do gospodarza – temat bardzo, oj bardzo na czasie.
No właśnie, po co wybierać do życia miejsce, które nam nie pasuje?
Ze zdziwieniem obserwuję ludzi, którzy przeprowadzają się setki i tysiące kilometrów do nowego miejsca, szukając zmiany, poprawy bytu. Później starają się to nowe miejsce za wszelką cenę upodobnić do tego, które opuścili. Nie oswoić nowe ale zmienić w stare. Po co?!
Życie w rozkroku jest trudne, ale powszechne. Ja chyba bym tak żyć nie umiała.
Też uważam, że jeśli komuś jest źle w danym kraju, nic mu nie pasuje i ciągle narzeka, to ja się pytam: po co to wszystko? Przymusu przecież nie ma.
Od nas samych zależy nasze szczęście. I jeśli jestem gdzieś nieszczęśliwa, to robię wszystko, aby to zmienić. Ja tak raz miałam, dawno temu. I co? I wyjechałam i na dobre mi to wyszło 🙂
Pozdrawiam!
O.
Wiesz, czasem mam wrażenie, że sporo ludzi zwyczajnie lubi narzekać i robi wszystko, by mieć jakiś do tego powód 😉