Mischung to po prostu mieszanina. Słowo to jest głównym bohaterem kolejnej części alfabetu, cyklu tekstów, do których powstania impulsem jest zwykle życie na emigracji, czasem nowe spojrzenie na sprawy, emocje. Emigracja wymusza spojrzenie z pewnego dystansu.
W tej części alfabetu jest to kilka spraw, o których chcę Ci powiedzieć, dlatego wybrałam mischung, jako głównego bohatera wśród słów na m.
Mischung
Wrzesień, początek jesieni to czas, gdy dzieciaki zaczynają nowy rok szkolny, zwykle wtedy ruszają też nowe edycje wszelkich szkoleń, kursów. Dla mnie to czas zamykania starych projektów, planowania nowych rzeczy. Dotyczy to wielu aspektów życia, a jednym z ważniejszych od kilku lat jest pisanie Viennese breakfast. Dominuje tu Wiedeń, ale jest całkiem sporo Austrii, jej historii, polsko-austriackiego przekładańca, gdy losy tego kraju, jego władców i zwykłych mieszkańców przeplatały się z polskimi. Już niedługo opowiem o kolejnych dzielnicach Wiednia. Do tej pory opublikowałam sześć artykułów z tego cyklu, znajdziesz je TU.
Dosyć długo nie było słownika austriackiego czas i do niego wrócić.
Po przerwie wracam też do pisania „Listu z Wiednia”, czyli newslettera.
Subskrybujesz moje listy?
Jeżeli tak za kilka dni zaglądnij do skrzynki mailowej 🙂
Lubię kontakt, jaki mam dzięki „Listowi z Wiednia” z czytelnikami. Listy, komentarze na blogu to najbardziej lubiana przeze mnie forma komunikacji.
Media
Media społecznościowe dają możliwość szybkiego informowania o wydarzeniach, kontaktu. Jednak wszystko, co tam umieszczamy, jest bardzo ulotne, żyje krótko. Brak mi w mediach możliwości zatrzymania się, zastanowienia. Najbardziej poganiającym, wymuszającym szybką reakcję, a do tego będący trudną do ogarnięcia dla mnie mieszaniną informacji ważnych, nieistotnych, prywatnych, żartów i wielu jeszcze odmian newsów był ćwierkacz.
Kocham wróble – jak mogłabym ich nie kochać skoro mam na nazwisko Mazurek, a to przecież wróbel, ten z czarną plamką na policzku.
Lubię ich ćwierkanie, nawet głośne. Ma ono ten urok, że kojarzy mi się z dzieciństwem, rozwydrzoną bandą ptaszków, które tu coś skubną, tam się wykąpią, czasem tłuką z niewiadomej przyczyny. Ot, natura w swym małym, uroczym, pierzastym żywiole.
Gdy jednak ćwierkanie zamienia się w nieustanne bombardowanie informacjami, jakie serwuje Twitter, zaczęłam być zmęczona, poirytowana brakiem możliwości reakcji, sprawdzenia ich. Nim ogarnęłam jedno, pojawiały się nowe i nowe ćwierknięcia aż w pewnym momencie powiedziałam dość.
Mniej
Zrezygnowałam z Twittera. Nie muszę być na bieżąco z wszystkimi informacjami, jakie pojawiają się w mediach, nie muszę wiedzieć o wszystkich katastrofach na świecie. Od dawna męczyło mnie to dziwne uczucie, że – i tu nie wiem, czy to moda, nasz styl życia czy jeszcze coś innego – trzeba się spieszyć, by coś nie umknęło. Szum informacyjny jest wszędzie. Nie da się oglądać wiadomości, by jednocześnie nie widzieć paska na dole ekranu, na którym wyświetlają się zwykle tragiczne newsy.
Czy naprawdę na całym świecie nie ma dobrych wiadomości?
Nie dziej się nic pozytywnego? Wszystko zmierza tylko i wyłącznie do katastrofy?
Możliwość zweryfikowania tego, co do mnie dociera, umożliwia jedynie spokojne zastanowienie się, chwila ciszy bez tego szumu.
Zastanowiłam się kolejny raz, po co mi wiedza o tak wielu sprawach, co mogę z nią zrobić?
Mam niewielki wpływ na losy świata — patrząc z jednej strony, ale są takie wydarzenia w historii, które pokazują, że zwykli ludzie mogli zmienić losy narodów – patrząc z drugiej. Nie zawsze to zrobili.
Słyszałeś o rozejmie bożonarodzeniowym, który mógł zakończyć I wojnę światową nim na dobre się rozkręciła?
W 1914 roku zwykli żołnierze wbrew rozkazom idącym z góry zaczęli z sobą rozmawiać, przerwali walki na czas Bożego Narodzenia. To było groźne dla polityków chcących zmiany granic, dla biznesu, bo wojna to zawsze był biznes, sztabowców, którzy ryzykowali tylko karierami w wojsku.
Co by się stało, gdyby więcej ludzi po obydwu liniach frontu, zaczęło wtedy zwyczajnie z sobą rozmawiać, poznawać się, gdyby nie było chętnych, by tych buntowników uciszać?
Najtrudniejsze do budowania są relacje między ludźmi, budowanie zaufania, tolerancji wzajemnej inności i wyznaczenia jej granic we własnym domu, kraju. Najtrudniej zaś zniszczyć, złamać rodziny, społeczności, ludzi, którzy nie są sami.
Jak w czasie, gdy internet rządzi komunikacją między ludźmi, media społecznościowe kreują coś, co ma być namiastką relacji, odbudować tę realną nie tylko wirtualną więź?
Taką, która pozwoli się odnaleźć nawet w chwili, gdy wysiądzie prąd, na kilka dni padnie net i telefony?
Marzenia
Zauważyłeś, że jest coś takiego jak synchroniczność w tym, co nas dotyka, z kim i z czym się spotykamy?
Ładnie pisze o tym Julia Cameron w „Drodze artysty”. Przejawem takiej synchroniczności, gdy Bóg, los, wszechświat – zależnie od tego, jak to rozumiemy – podsuwa nam odpowiedzi, wskazuje kierunek, ludzi, by iść dalej drogą, która jest dla nas najlepsza.
Czasem książka, w której autor przelał na papier, jakby moje myśli jest przejawem tego tajemniczego i pięknego zarazem prowadzenia. Przykładem takiej synchroniczności jest dla mnie czytana ostatnio „Żyj po swojemu” Agnieszki Krzyżanowskiej. Ma tę cechę także druga książka, którą teraz czytam – a tak, zwykle czytam 2 lub 3 książki na raz – to „Imperium Habsburgów. Wspólnota narodów” Pietera M. Judsona. Jest to ciekawe i bliskie mojemu spojrzenie na ten nieidealny kraj w okresie od połowy XVIII do początku XX wieku, w którym pomimo ogromnej różnorodności narodów, języków i tradycji, było coś, co ludzi łączyło, powodowało, że chcieli żyć razem, czuli wspólnotę.
Marzę, by swoim pisaniem odkryć dla siebie i czytelników Wiedeń i Austrię w sposób, który pozwoli na ich zrozumienie, poznanie przyczyn, dlaczego są takie, a nie inne. Chcę zrozumieć źródła powstania stereotypów, także tych wewnętrznych, które często warunkują postrzeganie siebie nawzajem przez mieszkańców różnych krajów związkowych czy stolicy.
Marzy mi się zrozumieć Austrię.
Kaja „Globstory” w odcinku o Ekwadorze powiedziała zdanie, które powinna mieć przed oczami zawsze osoba chcąca poznać jakiś kraj.
„Warto pamiętać, że to nie my jesteśmy w obcym kraju, a to my jesteśmy obcy w tym kraju, i że zawsze fajnie dać sobie szanse na własne zdanie.”
Chociaż nie czuję się obco w Austrii, to mam świadomość, że jestem tu obca. Nie wyrosłam na tutejszych bajkach, nie znam dowcipów, które dla mieszkańców kraju nad Dunajem są tak oczywiste i pełne treści jak dla Polaka „Ciemność, ja ciemność widzę!”, „Kargul, podejdź no do płota”, „Oczko mu się odlepiło. Temu misiu”, „Kopernik była kobietą”.
By mieć własne zdanie, chociażby o poczuciu humoru Austriaków muszę je poznać. Warto dać sobie szansę i poznać, smakować miejsca, które odwiedzamy, w których mamy możliwość mieszkać krócej lub dłużej.
Mniej często znaczy lepiej, pełniej i więcej. Mówię to z własnego doświadczenia.
Beata
W moim alfabecie były już litery:
Brak komentarzy