Kraj idealny, taki naj, naj, zlepiony z rzeczy, spraw, miejsc, naszego starego kraju i tego w którym dzisiaj żyjemy….jaki by był?
Klub Polek na Obczyźnie zadał sobie takie pytanie. By sprawę uprościć, nie poszybować w marzeniach i gadulstwie mamy wskazać tylko 10 rzeczy subiektywnie wybranych, które ten ideał mieć musi. Po 5 z starego i 5 z nowego kraju.
Hm…
Moją listę 5 austriackich rzeczy, które chcę w nim mieć otwiera wiedeńska kranówa!
Czysta, smaczna woda, w której nie pływają paprochy, nie staje się żółta po godzinie i nie śmierdzi chlorem. Pisałam o niej TU.
Na drugim miejscu są winnice, rozsiane na wzgórzach, wkoło Wiednia, wchodzące do miasta. Można między tąwinoroślą spacerować. Są między nimi wyznaczone szlaki, na których spotkacie młodych i starych, z kijkami, w klapkach, traperkach.
Pomarzyć tylko o takim spacerze w polskich sadach. Wiem ten medal ma dwie strony. Sadownik nie wpuści, bo się boi, że mu drzewka połamią i wyniosą owoce. Te strachy nie są bezpodstawne, a i ludzie raczej nie pojadą na spacer między śliwami, bo co to za atrakcja dla nich.
Trzecie miejsce zajmuje sprawa wagi urzędowej.
Chodzi o przejrzystość przepisów. Tu nie boisz się otwierać listu ze Skarbówki lub od ubezpieczyciela. Nie skrobiesz po głowie, trzymając kopertę w ręku, myśląc:
co oni znowu wymyślili, jak daleko tym razem prawo działa wstecz i ile ci kary wlepili, za pomylenie jednego z dziesiątek druków, jakie musisz im zawozić co miesiąc.
Mówcie co chcecie, ale polskie urzędy, takie jak Skarbówka, ZUS, to panowie życia reszty społeczeństwa. To co robią, to nie przejrzyste prawo, tylko skubanie obywatela z każdej strony i jazda bez trzymanki w zmienianiu przepisów. Bardzo niecenzuralne słowa mi się cisną na usta, gdy czytam wiadomości biznesowe, lub informacje o nowinkach w prawie podatkowym, jakie wymyślają w kraju nad Wisłą.
Z urzędami nierozerwalnie związani są urzędnicy.
Tych austriackich hurtem bym do Polski eksportowała.
Uśmiech na pysku gdy wchodzi petent. Nie załamuje się gdy delikwent zna niemiecki na poziomie „ja mieć problema i mylić płacić co”. Poszuka taki administracyjny człek kogoś, kto się z biedakiem dogada, a jak nie znajdzie kogoś, kto z nim ma jakiś wspólny język, to umówi na termin, gdy takowy będzie.
Nie siedzi tu armia pracowników budżetówki za biurkami, w każdym gabinecie, potrzebnej do przybicia jednej pieczątki. Załatwisz co trzeba szybko, bezboleśnie. Nawet jak coś zawalisz na maksa, to zawsze można to jakoś odkręcić, dogadać się z urzędnikiem jak z człowiekiem.
Tak, wiem, to może zaskoczyć, ale tu urzędnikami są ludzie, a nie maszyny administracyjne z plikiem przepisów zamiast mózgu.
Czwarta rzecz, którą bym koniecznie chciała mieć w kraju idealnym, to uśmiech na twarzach ludzi. Ot tak, bez przyczyny się uśmiechają do siebie. Tak normalnie są życzliwi, mili dla nieznajomych. To nic wielkiego, ale jak bardzo ułatwia życie i sprawia, że jest lżejsze nawet gdy gdzieś uwiera.
Nikt się nie pcha do tramwaju, by zająć wolne miejsce, nie wciska w kolejkę. Ot taka zwykła uprzejmość, życzliwość, brak wścibstwa i uśmiech na co dzień. Drobiazgi, a życie jest fajniejsze.
Piąta rzecz to kawiarnie, winiarnie i zwyczaj wychodzenia z rodziną, znajomymi na kawę, obiad, wino, cokolwiek. Żeby zrozumieć, o czym mówię trzeba złapać atmosferę, takich miejsc jak Grinzing.
Co bym zabrała z Polski?
Na pierwszym miejscu ludzi.
Jest kilka osób, które chciałabym mieć bliżej. Na tyle blisko, bym mogła wpaść na herbatę i pogaduchy, razem wyjść do kina, czy połazić po górkach.
Na drugim większą spontaniczność w umawianiu się na wszelakie spotkania.
O co biega?
Tu jak chcesz się umówić z kimś, ot tak, na kawę, możesz usłyszeć „Musze sprawdzić w kalendarzu kiedy mam wolny termin?”
Gdy tak powie, zapracowany szef wielkiej firmy, z trójką dzieciaków stęsknionych za tatą w domu, to rozumiem bez szemrania.
Gdy tak mówi matka piątki szkrabów, też mogę zrozumieć no widzę jak jedno ma na ręku, drugie czepia się nogi, a reszta dzwoni właśnie, by je odebrała, zawiozła, przywiozła. No ale gdy mówi osoba na etacie, o stałych godzinach pracy, z masą wolnego czasu, bez dodatkowych zajęć…hm… np. uczy się pilnie chińskiego, robi studia podyplomowe i ćwiczy grę na harfie, to ręce mi opadają.
Więcej spontana nadesłać z Polski proszę!
Trzecie to smaki.
Takie domowe, swojskie.
Każdy emigrant zna tę tęsknotę. Najczęściej wymieniane są w klubowych wpisach ogórki małosolne. Na mojej liście smakowych tęsknot, też znalazły swoje miejsce. Jest sernik mojej mamy, jej kluski, dżem jagodowy. To smaki, które są trudne, a często niemożliwe do odtworzenia z produktów, które nie wyrosły w kraju dzieciństwa. Mówię całkiem poważnie. Ogórki małosolne, miały ten idealny smak i udały się dopiero, po sprowadzeniu ogórów i kopru z Polski.
Czwarte to – proszę się nie śmiać- empik i polskie księgarnie.
Tu są oczywiście księgarnie. Jest ich całkiem sporo. Znajdziecie literaturę w różnych językach. Dominuje oczywiście niemiecki.
Ja jednak marzę o wparowaniu między regały, na których leżą książki i prasa po polsku!
Setki tytułów, które mogę wertować, kartkować. Napisanych w języku, w którym łapię każdy niuansik słów, znaczeń.
Ach! Raj!
Piąte, to nasze Pieniny.
Kto zna ten rozumie i nie muszę nic więcej dodawać.
Kto nie był niech koniecznie zobaczy.
Na koniec muszę z ręką na sercu przyznać, że taki austriacko-polski „kraj idealny”, kiedyś już istniał.
Nie był jednak doskonały, nie był perfekcyjny.
Mimo to, do dzisiaj wielu ma do niego sentyment. Wielu z tych, którzy wychodzą „na pole”, a nie „na dwór”. Z tych co to są „we Wiedniu”, a nie „w Wiedniu”. Tu moje trzy grosze dotyczące ortografii. „We Wiedniu” to nie błąd, to regionalizm. Tak mówili mieszkańcy Galicji i Polacy mieszkający nad Dunajem do niedawna powszechnie. Dzisiaj w dobie uniformizacji wszystkiego, regionalizm został zepchnięty do kategorii błędu językowego.
O! i mam jeszcze szóstą rzecz, którą bym chciała z Austrii w kraju idealnym. To duma z tego skąd się człowiek wywodzi.
Dialekty są fajne; regionalizmy mówią o moim pochodzeniu; regionalna kuchnia jest najmojsza; nawet skórzane gatki są super ciuchem, gdy ktoś idzie z lapkiem do pracy w biurze.
Luz i duma z tego kim się jest, skąd pochodzi – godne upowszechnienia.
No ale wracam do kraju, który nie był idealny, chociaż był mieszanką austriacko-polską.
Stare cesarskie Austro-Węgry, dla każdego, kto pochodzi, lub był związany z Galicją, zawsze będą w sercu miały ciepłe miejsce.
Mimo tego, że Janosika nam cesarscy za ziebro powiesili 😉
22 komentarze
Uwielbiam Cię za ten wpis 😀
Też jestem zdecydowaną zwolenniczką starych Austro-Węgierskich czasów. Z resztą Wiedeń jest na mojej liście miejsc, gdzie mogłabym żyć. Razem z Budapesztem, Brnem i Pragą (kolejność całkowicie przypadkowa). No coś mnie ciągnie do tych naddunajskich regionów.
A co do urzędników. Tutaj (w sensie w Polsce) miałam na poczcie taką babę, której łeb miałam ochotę ukręcić. Wchodzi się na pocztę z pełnym uśmiechem a ten babsztyl chęć do życia odbiera. Nieprzyjemna, brak uśmiechu, żadnego „dzień dobry”, czy „do widzenia”. Na szczęście (dla ludzi) zmienili ją na inną i już przyjemność z chodzenia na pocztę wróciła 🙂
Oj, pocztowe panie z Polski pamiętam 🙂 Potrafiły podnieść ciśnienie w sekundę.
Czasy CK mają to coś, bez dwóch zdań. …może dlatego tak jest, że są bliskie, a jednocześnie już odległe. na granicy bajki o ludziach pięknych, mądrych i honorowych 😉
W Holandii mam ten problem ze spontanicznym umawianiam się, chcociaż ostatnio moi znajomi się poprawili. Nie wiem czy po moim marudzeniu, czy sami znudzili się swoimi kalendarzami. 🙂
A co do regionalizmów i dialektów to jest za. Jestem miłośniczką języka i uważam, że nie powinniśmy zapominać o jego różnorodności. A jak słyszę (lub czytam) we Wiedniu, to zawsze pojawia się się uśmiech na mojej twarzy, mimo, że sama pochodzę z tej drugiej frakcji językowej. 🙂
Regionalizmy to kolor a unifikacja – wszelaka – to szarość 😉
Ja sama otwieram kalendarz, zeby sie z kims umowic na dluzsze pogadanie, kolacje, czy wyjscie. No ale ja mam zycie na walizce i trudno za mna trafic, wiec zeby to spamietac to sama sobie zapisuje gdzie i kiedy jestem. Rownoczesnie jednak wczoraj zjadlam spontaniczna kolacje z sasiadami i nic nie musialam planowac.
Pamietam jak kiedys szokowalo mnie to takie dzwonienie, umawianie sie, bo do ludzi we Francji rzadko kiedy wpada sie bez uprzedzenia. Powody sa w zasadzie dwa. Po pierwsze ludzie mieszkaja daleko od siebie (np w Paryzu) i nikt nie bedzie lecial spontanicznie na drugi koniec miasta, zeby ucalowac klamke. Drygi powod, to nieporzadek. Francuzi sa na ogol balaganiarzami i jesli do kogos wpadniesz bez uprzedzenia, to bedzie niezadowolony, ze go zastaniesz w odzieniu i otoczenia malo reprezentacyjnym. Ale juz w mniejszych miejscowosciach ludzie czesciej spontanicznie wpadaja. Przynajmniej u mnie na wsi kazdy moze wpasc i go ugoszcze czym moge sadzajac w cieniu ukochanego figowca. :))
Pozdrawiam, fajnie sie czytalo
Nika
PS A Grinzing jest tak znane, ze gdy przez lata pracowalam dla jednego z francuskich touroperatorow, to przy wyjazdach na objazdowke Wieden-Budapeszt-Praga zawsze im planowalam w programie jeden posilek tamze… Francuzi wracali z tych wyjazdow zauroczeni:)
Masz gromadkę do ogarnięcia 🙂
Tu potrafią umawiać się na kwadransowy wypad na kawę za…miesiąc albo i lepiej 😉 chociaż odległość która ich dzieli nie jest duża, a i reszta jak pisałam, bardzo regularny tryb życia i funkcjonowania.
Zupełnie jak w Holandii. Nie mogę i nie chcę się do tego przyzwyczaić. Skąd mam wiedzieć czy za trzy miesiące będę miała ochotę na kawę i rozmowę z tą akurat osobą? 😉
Ja zwykle tracę ochotę po zdaniu o sprawdzeniu wolnego terminu w kalendarzu 😉
Ta naszą Wiedeńską wodę z kranu uwielbiam, fajnie tak móc odkręcić kran i pić do woli 🙂
Winnice podobnie, są cudowne, uwielbiam się po nich włóczyć.
Natomiast jesli chodzi o urzędników, to ja mam znacznie lepsze doświadczenia z Polski. Tutaj wiecznie trafiam na takich co nie złoszczą się ale też nie sa mili, zero emocji. W Krakowie natomiast zawsze pomocni i przyjemni. Podobnie z ludzmi którzy się uśmiechają. Moim zadaniem znacznie cześciej można trafić na uśmiechających się ludzi w Polsce niż tutaj ale może wszystko zależy z jakiej cześci Polski się pochodzi. Może ja będę zawsze patrzyła na Kraków prze różowe okulary, ale tak to z mojej perspektywy wygląda 🙂
Pozdrawiam i mam nadzieję do zobaczenia wkrótce
Kasia
Kasiu, masz różowe okulary przez które patrzysz na Kraków 😉
Bardziej upierdliwych urzędników, wiecznie niezadowolonych, niż w grodzie Kraka, ze świecą szukać po świecie. Niestety.
Ta woda jest rewelacyjna. Piszesz prosto z kranu. Po prysznicu nic nie swędzi, ściąga. Ciekawa jestem jak to wygląda w innych miastach Austrii.
Hehe zabawne, przyłączam się do tego Empiku. Mój obowiązkowy punkt podczas pobytu w Polsce, ale nigdy nie mam wystarczająco czasu, żeby się nim nacieszyć.
Empiku nic nie przebije 🙂 Tu jest sieć księgarni Libro. Podobna, też spora, ale jednak ilość tytułów i to w różnych językach, jakie znajdziesz na półkach, jest o wiele mniejsza niż w naszych Empikach.
Proste, ale nic dodać nic ująć! Oj, chyba mój planowany wpis będzie miał kilka punktów wspólnych, chociaż będzie dotyczył Holandii. Pozdrowienia!
Czekam Twój „Kraj idealny” 🙂
Kiedy czytam takie wpisy, to bardziej mi się tęskni za Europą. Pozdrawiam!
Coś na pocieszenie: u nas zaczyna się deszczowa jesień. Taka na parasol, gumiaki i ciepłe herbatki chroniące od kichania i smarkania. Ty masz nadal ciepło i Słońce 🙂
No i znowu o jedzeniu 🙂 Coś w tym jest, że nasze polskie najlepsze na świecie.
Widzę, że urzędy i niemieckie, i austriackie mogą być wzorem dla innych 🙂
Pozdrawiam!
O.
PS. Ja wychodzę na pole 😉 I nigdy nie przestanę 🙂
To jedzenie jest po prostu dla nas najmojsze 🙂
ps. … ja mieszkam we Wiedniu 😉
Nie zastanawiałam się nad tym wcześniej, ale rzeczywiście fajnie mieć dobrą kranówę 😛 W Polsce w zależności od miasta smakuje ona… przeróżnie. W moim rodzinnym mieście wręcz okropnie. Ale nic nie zastąpi smaków kuchni polskiej. Za każdym razem jak gdzieś wyjeżdżam za ogórkami kiszonymi tęsknię najbardziej!
Ta kranówa, to nie tylko pyszna herbata, czy kawa na niej zrobione. Taka woda pod prysznicem to miodzio. Ja odczułam od razu różnicę na skórze i włosach 🙂
Jak przeczytałam o austriackich urzędnikach to już się prawie zaczęłam pakować na emigrację. W Polsce to jest mówiąc eufemistycznie – zajob. Nienawidzę urzędów, jak zła wcielonego i tych ich rządów bez żadnych konsekwencji. Nie zapomnę, jak przyszłam kiedyś do urzędu skarbowego i zostałam tam zbesztana za brak NIPu, który ona miała wyświetlony na monitorze komputera, ale stwierdziła po chamsku, że mi go nie poda. Za to zrobiła taki raban, że mnie ścięło z nóg. Czułam się jak kryminalistka. Dlatego nie trawię tych miejsc i nawet nie potrafię sobie wyobrazić ludzkiego urzędnika.
Pakuj się 🙂 Wiedeń polecam.
Urzędy tu, a te w kraju to dwa różne światy.